chwilami życie bywa znośne

Wisława Szymborska – poetka nieprzewidywalna, ironiczna, melancholijna. Człowiek pióra, który w prostych słowach potrafił pomieścić cały wszechświat. Trudno pisać o niej bez uczucia zadumy i lekkiego uśmiechu – dokładnie takiego, jaki pojawiał się na jej twarzy, gdy serwowała czytelnikom „lepieje” czy „epitafia”. Jej życie było dowodem na to, że nawet w szarości PRL-u można było znaleźć błysk rewolweru.

Wszystko zaczęło się w domu przy Krupniczej 22, zwanym przez niektórych z przekąsem „Czworakami literackimi”, a przez innych – „Domem 40 wieszczów”. Miejsce, gdzie geniusz sąsiadował z wilgocią, a ciasnota z wielkością umysłów. Tutaj przez 16 lat mieszkała Szymborska. Skromnie, z dymkiem papierosa i maszyną do pisania, czasem z przyjaciółmi, czasem z samotnością. Dziś przy Krupniczej działa jej fundacja, a ogród Mehoffera nadal zaprasza na kawę i chwilę oddechu. Bo przecież – jak mawiała poetka – „chwilami życie bywa znośne”.

Literacka Kawiarnia, błękitna sala, spotkania z czytelnikami – to nie były występy, to były rozmowy. Bez zadęcia, z humorem. Wystarczyło jedno jej zdanie, by sala zaniosła się śmiechem albo zamilkła. A przecież była mistrzynią oszczędnych form. Przykład? Proszę bardzo:

„Broniąc się przed głodem gości
mów im, że się dzisiaj pości.”

Ironiczna, trafna, bezbłędna. Taka była też w swoich „lepjejach”, „epitafiach”, „moskalikach”, „rajzefiberkach”. Gatunkach, które traktowała pół-żartem, pół-serio, ale zawsze z pełnym szacunkiem dla czytelnika. Zresztą jej literackie drobiazgi – choć lekkie – trafiały celnie w ludzką głupotę, polityczne absurdy, codzienne śmieszności. I nie bez powodu mówiło się o niej: „Nasza Wisława – matką gatunków! / Za to jej sława i morze trunków!”

Nie tylko pisała, ale też kolekcjonowała. Kolaże, wycinki prasowe, cytaty, a nawet obelżywe wyrazy. Razem z Kornelem Filipowiczem, jej życiowym towarzyszem, ułożyła Słownik wyrazów obelżywych. Dziś, słuchając rozmów młodzieży w autobusie, zapewne z uśmiechem dopisałaby kilka nowych haseł. Bo Wisława obserwowała świat z bezlitosną czułością. Z dystansem, który nie ranił, ale pokazywał, że śmieszność i wzniosłość często idą ramię w ramię.

Pierwsze opowiadanie napisała jako kilkuletnia dziewczynka. Tytuł? „Błysk rewolweru”. Wcześnie przyszła do niej świadomość, że język to nie tylko narzędzie, ale broń. I że warto posługiwać się nią delikatnie, ale celnie. Jak igłą. Bo przecież:

„Kto powiedział, że Anglicy
polski kołtun lubią szczerze,
nie uchroni potylicy
na krużganku w Westminsterze.”

Jej lekkość była tylko pozorna. Za śmiesznymi rymami, za grą słów, za zabawnym limerykiem kryła się głęboka refleksja nad człowiekiem i światem. Bo, jak pisała: „Człowiek, który nie poczuł smaku swoich łez – nie jest prawdziwym człowiekiem”.

Szymborską zapamiętają ci, którzy z nią rozmawiali, i ci, którzy tylko jej słuchali. Zapamiętają jej śmiech, głos, zapach dymu z cienkiego papierosa, kiedy podpisywała książki na Długiej. Zapamiętają też jej skromność – nigdy nie była damą salonów, choć bywała zapraszana na największe światowe salony.

Dziś możemy odwiedzić jej „Szufladę” – malutkie mieszkanie przy Królewskiej, zaledwie 8,4 m². Tam właśnie powstawały myśli, które dziś cytujemy na maturach. Warto zajrzeć, usiąść, poczytać. Może znaleźć na półce „Hotelowe lepieje”:
„Kiedy w karcie u nas zając, / przejdź starannie omijając.”
Albo uśmiechnąć się do Broni:
„Chciałem adorować Bronię, / ale poskarżyła żonie.”

Bo przecież, jak sama pisała – nic dwa razy się nie zdarza. A życie, jeśli spojrzymy na nie przez okulary Wisławy, zyska nową ostrość. Może nie będzie łatwiejsze, ale z pewnością – chwilami – stanie się znośne.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *